niedziela, 8 grudnia 2013

08.12.2013 Koh Samui 30stC

Plaża na zmianę z basenem, w przerwach jedzenie i jazda na skuterze. Taaaak przez chwilę można tak żyć, ale już jestem na etapie żałowania, że tak dużo czasu spędzamy na lenistwie. Przecież będąc dłużej w Laosie moglibyśmy więcej zobaczyć. Tam też są wyspy, tyle, że na Mekongu. Mam coraz więcej przemyśleń związanych z Laosem i już się nie mogę doczekać kiedy tam wrócę. Chyba się starzeję, bo coraz większą frajdę sprawia mi przebywanie w cichych, niezatłoczonych miejscach, gdzie życie toczy się wolniej.

sobota, 7 grudnia 2013

07.12.2013 Koh Samui, upał, 30stC

Potrzeba matką wynalazku, tym razem była to potrzeba oszczędzania. Dawno temu umówiliśmy się z mężem, że na wyjazdach jemy potrawy z danego kraju i to nam się udaje (chociaż coś dziś mąż zaczął przebąkiwać o żółtym serze i ogórku kiszonym...) a jak jesteśmy nad morzem/oceanem jemy na potęgę owoce morza. Będąc tutaj chcieliśmy się objeść świeżymi krewetkami na cały kolejny rok. Tyle, że ceny za te rarytaski mocno tutaj skoczyły. Za 100g owoców morza w restauracji trzeba zapłacić 130-150B (jedna krewetka jumbo waży jakieś 200g). Chodziliśmy sporo po targach i tam, za surowe krewety krzyczeli 300B/kg. Różnica na tyle duża, że sprowokowała MojegoWspaniałegoCwanegoIOszczędnego Małżonka do zakupu świeżynek i poszukania na mieście kogoś, kto nam je przyrządzi. Przyznam, że byłam dość sceptyczna, ale bez problemu się to udało. Pan, nie- Pani, tyle, że wcześniej była panem ;) oprawiła i poddusiła wszystko. Zjedliśmy kilogram fantastycznych krewetek maczanych w sosie chili za 300B +100B za usługę (dorzuciliśmy jeszcze 40). Tym sposobem od trzech dni wcinamy owoce morza i... zaczynają nam już uszami wychodzić, nigdy nie myślałam, że to powiem. Dzisiejsza kolacja była najdroższa za 790B mieliśmy krewetki, kraby, kalmary, małże i ośmiornice (Ania, oszalałabyś z radości przy tych ostatnich). Nie daliśmy rady zjeść wszystkiego i pewnie za miesiąc będę płakać myśląc o tym. Wieczór spędziliśmy na "Komari". Tak właśnie Matylka nazywa MuaThai.  Tak bardzo chciała obejrzeć walkę dziewczyn, ale rozpoczęcie się opóźniał, dziecko zmęczone zasnęło. Może i dobrze. Pierwszą walkę rozegrało dwóch mniej więcej ośmioletnich chłopców. Dla mnie dramat! Nie mam nic do boksu. Chcą chłopaki walczyć- ich sprawa, ale dzieci powinny siedzieć w domu i się bawić. Nikt mi nie wytłumaczy, że to też była zabawa. Razy były na poważnie. Ból i zmęczenie również. Starałam się, żeby nie było widać moich łez. Denerwowała mnie cała sytuacja. Tych dwóch malców i roześmiane, pijane towarzystwo turystów dookoła. Dzieci nie powinny pracować a tym bardziej w ten sposób!  Potem walka mężczyzn - dla mnie już bez emocji a może raczej bez tych negatywnych emocji. I jeszcze ten pijany młody człowiek, który wszedł na ring w przerwie między walkami i się po nim zataczał. Żałość i wstyd. Dobrze, że dziecko spało.

piątek, 6 grudnia 2013

06.12.2013, 24stC, czasem słońce, czasem deszcz

Nawet na rajskiej wyspie człowiek ma prawo iść do marketu, zwłaszcza, kiedy na dworze pada, a raczej leje deszcz. Dzisiaj zwiedzamy Tesco. Do zakupów jakoś mniej się garniemy, bo ceny aż takie atrakcyjne nie są. Byliśmy na Koh Samui 9 lat temu, więc mamy jakieś porównanie. Jest drożej, ale czego się spodziewać po takim czasie niestety mamy wrażenie, że wraz ze wzrostem cen nastąpił spadek jakości. Cieszę się, że ludziom tutaj lepiej się teraz żyje (bo to też widać), ale tęsknię do tamtego prostego, pysznego, tajskiego jedzenia, do prawie pustych ulic, do pięknych widoków w czasie jazdy skuterkiem. Teraz mam pizzerię na każdym rogu, piekarnie co chwila, do tego kebab, hinduskie i wszechobecne hamburgery z hot dogami. Do tego jeszcze jakąś sieć budek z kurczakami w głębokim oleju. Na śniadanie mogę mieć zestaw z każdego kraju serwowany przez mówiącego po rosyjsku i angielsku kelnera. A ja bym chciała sticky rice with mango. No way! Zapomnij! Nie ma, nie istnieje. Na to "wymyślne" danie zapraszają mnie do najdroższej knajpy w mieście, gdzie będzie oczywiście zaserwowane w iście europejskim stylu.  Tęsknię za ciszą, po to wybraliśmy Lamai Beach, żeby mieć spokój i poczucie przestrzeni. Tu nie ma ani jednego ani drugiego. W tej chwili prawie każdy centymetr wybrzeża zajmują zabudowania hotelowe. Ni chole... nie możemy znaleźć urokliwej zatoczki, która tak nam się wbiła w pamięć ostatnim razem.  Za to od rana mogę miło pogawędzić z paniami tańczącymi na rurze, co kilkanaście metrów lokal z czerwonymi światłami. Nie tak to wspominam, nie tego oczekiwałam.

czwartek, 5 grudnia 2013

05.12.2013 Koh Samui

Plaża, dzikie fale, silny wiatr, ale za to mamy najszczęśliwsze dziecko pod słońcem! Ma piach i wodę i niczego więcej nie potrzebuje! A my w pewnym momencie mamy film na żywo. Ten film to komedia, dla nas oczywiście a nie dla głównej bohaterki. Jest sobie plaża, wysokie fale, pani, dojrzała - jakieś 60+  (i jakieś 100+ jeżeli chodzi o wagę) ustawia się do zdjęcia... Natychmiast ją polubiłam, bo nie przybiera pozy sztywnej, starszej pani, tylko raczej kobitki z jajami. Poprawia fryzurkę, nadyma usteczka. Prosi koleżankę o chwilę przerwy i kolejna poza. Pani leży na piasku, ręce pod brodą, nóżki radośnie machają w powietrzu. Fotografka pstryka zdjęcie i kolejne ujęcie, fala lekko podmywa bohaterkę, ale ta twardo uśmiecha się do aparatu. Chyba znowu chciała zmienić pozę, ale nie musiała, bo przyszła fala i pani się przeturlała po piachu. Uśmiech, fotka, kolejna fala, już nie było czasu na poprawianie fryzurki, bo oto następna fala zmywa pani okulary z nosa. Jest! Udało się, złapała! Jeszcze uśmiech do aparatu jakby nic się nie stało i przychodzi fala, która zmywa i uśmiech i okulary, pani się toczy na prawo i lewo... Przyznaję otwarcie, że wszyscy jak tam siedzimy rżymy do nieprzytomności, ale to bardziej dlatego, że rzecz się dzieje na samym brzegu, nie ma zagrożenia życia, jest tylko zagrożenie utraty godności a o tą walczy jak lwica. Na koniec, bez okularów chowając biust do stanika pani na czworakach wychodzi z wody. Rzuca tylko nienawistne spojrzenie starszemu panu obok nas pewnie dlatego, że śmiał się najgłośniej (nota bene przed wszystkim pomyślałam, że ta babka z jajami i ten dziadek by do siebie pasowali). Jak już przestałam trząść się ze śmiechu poszłam na spacer wzdłuż plaży. Przyniosłam kilka pięknych muszelek a kilka metrów od naszych leżaków znalazłam na piachu okulary. Jak to dobrze, że "oglądałam" ten film, bo wiedziałam komu je oddać. Pani była przeszczęśliwa! Mówiła po rosyjsku, więc zrozumiałam i "babuszka" i "durak" reszta to podziękowania.  Nauczka dla nas wszystkich jest taka, że zawsze trzeba dać sobie chwilkę i poobserwować wodę. Pani by pewnie zauważyła, że to jest miejsce, gdzie tworzą się największe fale a do tego wiry, kiedy jedna fala uderza w drugą.  I oczywiście wiem, że nie można się śmiać z cudzego nieszczęścia, ale czasami się nie da. Dalej było już tylko jedzenie (w ilości bliskiej grzechu) i wieczorny spacer po tutejszych straganach.

środa, 4 grudnia 2013

04.12.2013 Koh Samui, 26stC

Na piątą zamówiliśmy transport na lotnisko a o siódmej startujemy. Córka zdegustowana, bo znowu to samo lotnisko... Poprawia jej się w 7/11, bo kupuje swoją ulubioną herbatkę. Przespaliśmy lot, dalej już się nie da, bo z Surathani jedziemy autobusem na prom. Matysia czekała długo na ten etap podróży, bo jej się marzył statek. Ten ma na oko tak ze dwieście lat (nie, nie jest z drewna, mimo, że kolor na to wskazuje) trzeszczy i piszczy, wchodzimy i już wiemy, że dobrze, że wzięliśmy tabletki... Rozkładam swój fotel i jak najszybciej chcę zasnąć, żeby nie czuć już tego bujania. Budzę się, kiedy dobijamy do brzegu, dziecko cały czas wpatrzone w ipada, tata śpi.. Rodzice... Przelot wykupiliśmy w Air Asia w pakiecie z transportem na wyspę, więc siė już tym elementem nie stresowaliśmy. W autobusie dziewczyna sprzedawała transport do hotelu mini vanami za 200B/os cały czas podkreślając, że taniej się nie da. Nie uwierzyliśmy, ale mieliśmy nosa, bo na promie złapał nas kolejny naganiacz i ostatecznie zapłaciliśmy 150B/os. 10zł oszczędności to też coś - wpłacę na konto kolejnej wyprawy ;) Po 13 docieramy do hotelu. Wykupiony wcześniej, jakieś 27$ za noc z basenem i nowoczesny i dobre opinie i z dostępem do wody. Same plusy a ja jestem zła, bo wymyślono photo shopa i mój super hotel przestał być super :(  za to pięknie pachnie, dokładnie tak, jakby ktoś chciał zamaskować inne zapachy... Zostawiamy bagaże i w miasto, bo pogoda średnia. W tesco kupuję płyn do mycia łazienki i szczoty. Sama robię porządki, które żadnego efektu nie przynoszą, bo ceramika jest tak wytrawiona środkami, że szkliwa już na niej nie ma. Nic to, przynajmniej mam pewność, że jest czysto.  Idziemy na basen.  Milusio. Kolacyjka na mieście.

wtorek, 3 grudnia 2013

03.12.2013 Nong Khai, 28stC

Zjedlismy sniadanko (europejskie) wliczone w cenę pokoju i ruszyliśmy z bagażami do punktu wynajmu skuterków. Bardzo sympatyczny pan wziął nasz rzeczy na przzechowanie a my z małym plecaczkiem ruszyliśmy na zwiedzanie miasta, o którym piszą, że jest czarujące.  Mąż z wczorajszego ruchu prawostreonnego musiał się przestawić na lewostronny. Poszło błyskawicznie i bez problemu dotarliśmy do pierwszego punktu czyli Sala Kaew Ku. Duży teren z dziesiątkami mniejszych, większych i gigantycznych figur z motywem hindu, stworzonych przez artystę, który kilkanaście lat wcześniej stworzył tego rodzju park w Laosie. Zmarł pod koniec lat dziewięćdziesiątych, ale nie chciał opuszczać domu, dlatego na ostatnim piętrze mogliśmy podziwiać szklaną kapsułę z jego zmumifikowanymi zwłokami. Potem wizyta w świątyni i oglądanie Buddy ze szmaragdowymi ozdobami.  Odwiedziliśmy też Aquarium. Ciekawe, jednak mamy już całkiem sporo takich miejsc na koncie dlatego to konkretne umieszczamy gdzieś na końcu listy (chociaż pewnie gdyby było w Polsce byłoby na samym szczycie). Jeździmy jeszcze trochę po mieście, zjadamy cosik i po odebraniu bagaży jedziemy na stację autobusową. Za 50B na głowę minivanem jedziemy do Udon Thani. Ciągle jeszcze jesteśmy blisko granicy i widoczki tutaj przypominają fantastyczne chwile spędzone w Laosie. Widzimy podobne dania i nawet miejsce, gdzie na chodniku wzdłuż największej ulicy rozłożone są maty a na nich biesiadują grupki głodomorów. Z drugiej strony nawierzchnia dróg, ilość samochodów i murowanych budynków, jakość tego wszystkiego mówi nam, że to nie może być Laos... Ze stacji bierzemy za 100B tuk-tuka na lotnisko. Kierowca mówi do siebie (no chyba, że liczy na to, że znamy tajski i dla zabawy ustalaliśmy cenę po angielsku), co jakiś czas dziwnie rechocze... Nie wiemy co myśleć, ale może zwyczajnie ma dobry dzień, który dla nas przestaje taki być, kiedy okazuje się, że zabrakło benzyny. Pan dalej się chichra, my nie, bo przejazd przez Udon Thani zabrał nam więcej czasu niż zakładaliśmy (dalej mamy zapas). Po chwili nasz szalony driver wyjmuje butelkę z benzyną i mówi, że "ok, ok" uffff Godzinka w samolocie i lądujemy w Bangkoku. Niesamowicie to miasto wygląda nocą z góry - morze światełek. Hotel mamy niedrogi i nienajlepszy, ale to tylko jedna noc. Szybkie wyjście na jedzonko i Tom Kha ... za 100B a do tego za słodka, wrrr.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

02.12.2013 Vang Vieng - Nong Khai, 27stC

Jak już od wielu dni budzimy się przed siódmą, ale dzisiaj wiemy, że znowu musimy zagęszczać ruchy, bo o 9:30 jedziemy do Tajlandii. Za jakieś 32zł (porównywanie ofert w biurach podróży daje efekty, bo oszczędzamy na konkretny posiłek ;) ) na głowę mamy jechać mini busem, ale na stacji okazuje się, że było tak wielu chętnych, że podstawili normalny autokar. Super! Jeden czy dwa przystanki na ciepłą bagietkę z tuńczykiem i majonezem (jedno z głównych dań w Laosie) i po 14 jesteśmy po Tajskiej stronie. Ku naszemu zaskoczeniu prjście graniczne to zwykłe cywilizowane przejście, wieje nudą i nikt nie bierze dodatkowej kasy za... nie wiem za co, ale chcąc odebrać paszport na wjeździe do Laosu musieliśmy dodatkowe parę groszy zostawić. Tutaj płacę tylko 45B za kartę umożliwiającą mi przejście po moście przyjaźni. Wysiadka na dworcu autobusowym i tłum tuk-tuk'ów... Odczekaliśmy sprawdziliśmy ofertę hoteli i już wiedzieliśmy gdzie jechać. Szkoda, że nasi potencjalni kierowy nie mieli pojęcia o czym mówimy. Jak już wreszcie się zrozumieli to negocjacje utknęły na kasie. Godzina stracona, ale nie damy się jawnie robić w bambuko. 15zł za 2,5km tuk-tuka to rozbój w biały dzień. Taksiarz też chce stałą kasę i nie pojedzie z  taximetr'em. To nie, foch! Idziemy. Kilometr z ciężkim plecakiem w upał to sporo, ale wreszcie sie ktoś zatrzymuje i za 80B wiezie nas do naszego hotelu. Ups... wróć, wiezie nas mniej więcej tam, bo tylko jedno słowo w nazwie się zgadza: "resort". Dobra, i tak już jesteśmy zmęczeni, więc mogę sprawdzić ofertę. Hurra! Za 60zł dostaliśmy śliczny pokój z super czystą pościelą, internetem, tv, ac i do tego basen. Dziecko oszalało i przez 15 minut była najlepszą z mam! I nawet "szefem" zostałam, tylko mam nie mówić tacie...

niedziela, 1 grudnia 2013

01.12.2013 Vang Vieng

Cały dzień jeździmy na skuterze (to może za dużo powiedziane, bo małż nazywa tą maszynę słowami, których nie mogę przytoczyć... Dość powiedzieć, że tylko ja mogę otworzyć kanapę, bo trzeba wiedzieć jak włożyć palec do dziury po zamku a wierzcie mi, że to najmniejszy z naszych problemów a i tak wybraliśmy "najlepszego sprzęta"). Płacimy 40.000 za "day time", więc to najtańszy nasz skuterek tutaj. Jedziemy zwiedzać okolice! W planach jaskinia i jeziorko i kolejny wodospad. Nie ma co opisywać uroku tych miejsc, bo zdjęcia to lepiej oddadzą powiem tylko, że faktycznie okolica Vang Vieng przypomina krajobraz z zatoki Ha Long w Wietnamie i jest piękna! Dziś jest niedziela, więc oprócz nas nad jeziorkiem jest też spora grupa mieszkańców Vang Vieng. Przyjeżdżają tutaj z matami do siedzenia, garnkami do grilowania i skrzynkami piwka. Jest dużo śmiechu i zabawy, szczególnie przy skakaniu z drzewa do wody. My tym razem spasowaliśmy, bo woda zimna i trudno ocenić jak wygląda dno. Wystarczy, że wspieliśmy się na bardzo strome zbocze zobaczyć jaskinię. I znowu na skuter i na drugą stronę miasta, drogą, którą mój mąż bardzo brzydko nazywał jedziemy oglądać wodospad. Sam wodospad ładny, ale widzieliśmy już ładniejsze, za to dżungla wokół zrobiła na nas ogromne wrażenie. Nieopatrznie powiedziałam Matylce, że mogą tu być węże...  Czas wracać do miasta bo i kropić zaczyna. Pod koniec drogi mąż mówi na naszego chińczyka (skuter) "Kocur". Chyba sprzęcior awansował ;)  Wracając przejeżdżamy obok wielkiego placu, na którym rozłożone są maty a na nich tace z sosami i dodatkami. Wystarczy zamówić sobie szaszłyczki i można szamać oczywiście z dodatkiem ziół. To co jest oferowane na patyczkach jako szaszłyczki to osobna historia. Wybraliśmy wieprzowinę, ale to nie była żadna znana mi część wieprzowiny. Coś jak chrząztki, skórki i tłuszcz. Próbowaliśmy to żuć, ale oprócz fantastcznego aromatu trawy cytrynowej nic to nie dało. Wszystkie nasze kawalątka ucieszyły pieska, który od tej chwili nas pilnował. Już mieliśmy się zbierać, kiedy podjechała Toyota Hilux. Kilka osób, wszyscy do nas machają i pozdrawiają a za chwilę zapraszają, abyśmy się przysiedli. Bardzo chętnie! Za szaszłyczki dziękujemy, ale pestki dyni pyszne. Przybiega córka jednej z kobiet z kawałkiem małego pieczonego kraba w ręku. Mama zabiera jej ten kawałek i wciska mi do ręki (po drodze wyłamując sobie jeszcze ostatnią kończynę), żebym spróbowała. Yyyy.. dobrze, chociaż źle się czuję odbierając dziecku smakołyk od ust. Nie mogę powiedzieć, pyszne było, tylko to chrupanie pancerzyka trochę dziwne... Atmosfera przy "stole" kapitalna! Wszyscy się śmieją, ci starsi pewnie już kilka piwek przyjęli, ale obok stoi skrzynka i gospodyni co chwila wyciąga kolejną butelkę. Nalewa do szklanki z lodem pysznego Lao beer i częstuje mnie. Oki, grzecznie biorę i sączę powoli do czasu, aż kobita mnie popędza, bo spowalniam kolejkę. Okazuje się że szklaneczka jest przechodnia i kolejni czekają na orzeźwiający napój. Teraz szklanka robi już bardzo szybkie kółeczka. Pytają o Matylkę, ile lat i czy jedynaczka i takie tam. Oczywiście ani słowa po angielsku, więc to rozmowa na migi. Niby powinna być cicha, ale jest głośno i wesoło. Gospodyni czesze Matylkę (bolało mnie trochę mamusiu, ale nic nie mówiłam, żeby pani smutno nie było...), nad nami leci balon na gorące powietrze, jest magicznie. Musimy jednak podziękować za dalszą zabawę bo już tych szklaneczek miałam w ręku za dużo... Fantastyczny dzień!

sobota, 30 listopada 2013

30.11.2013 Luang Prabang - Vang Vieng

Wstajemy przed ósmą i na 8:30 docieramy na pocztę ( nie, żeby daleko była, ale to nasze szykowanie trwa i trwa...) a tu zonk! Zamknięte, nawet skrzynki pocztowej nie ma wystawionej. Po zjedzonym śniadanku i po dziewiątej sprawdzamy ponownie i znowu to samo. Pytamy sprzedawcę obok i słyszymy, że powinni otworzyć jakoś po 10, może... No tak czas Laotański... Oddaliśmy kartki w biurze podróży i obiecali nam je jutro wysłać. Zobaczymy a sami wsiadamy do autobusu jadącego do Vang Vieng. Chcemy zobaczyć nie tyle sławetną imprezownie co fantastycznę góry, które otaczają miasteczko. Po 16 dojeżdżamy na miejsce i po paru chwilach mamy już pokój! Za jakieś 30zł za noc (za pokój) mamy swoje śliczne, czyściutkie 30m2. Najtańszy i najładniejszy pokój podczas wyjazdu. Szybki przemarsz po mieście i już widzimy, że dobrze się tu żyje ludziom z turystyki. Znaleźliśmy knajpkę serwującą wywołujące euforię dania, spotkaliśmy sporo wstawionych młodych turystów i o dziwo kilka Laotańskich dziewczyn ubranych i umalowanych w sposób iście zachodni... Na kolację mamy dzisiaj hot pot w koreańskiej knajpce. Pychota!

piątek, 29 listopada 2013

29.11.2013 Luang Prabang, zimno, 22 stC

Skuter już dograny dzień wcześniej, więc szybkie śniadanie - bulion z kluskami i toną ziół (dobry o każdej porzze dnia i nakażdy posiłek i nie ma u nas dnia bez tej zupki) i możemy ruszać w drogę drogę, to nie ta droga... Nawrotka a przy okazji wróciliśmy do hotelu po ciepłe ciuchy i wyjechaliśmy ponownie. Jedziemy do jaskinini Tysiąca Budd. Trzydzieści kilka kilometrów sprawia, że całej trójce drętwieją cztey litey, zwłaszcza, że 9km to wyboje a do tego,pomarańczowy pył.  Parkujemy nasz pojazd i blokujemy jak się da najlepiej (duże ryzyko kradzieży w rejonie Luang Prabang). Po zapłaceniu 10.000K od głowy schodzimy na brzeg, gdzie czekają łodzie, które przewożą na drugi brzeg. Ktoś za nami woła... Znowu dzieciaki chcą nam coś sprzedać... Coś gestykulują... Nie, spoko, my chcemy do łodzi, płynąć na drugi brzeg. Nie ta łódź? Mamy płynąć inną? Tą?!? Ale czy ta łupinka nas uniesie? Matylko z czego Ty się cieszysz? O kapoki nie ma nawet sensu pytać... Woda cieplutka, silniczek pyrka równo a nasz sternik nie robi tego pierwszy raz... Tylko wytrzymać te 5 minut... Brzeg! Twardy i pewny! Super, udało się! A jaskinia... Porażka! 3 minuty na zwiedzanie wystarczą. W drodze powrotnej zrobiłam nawet kilka fotek i zauważyłam urodę tego miejsca, ale i tak z ulgą zeszłam na ląd ;) Zdąrzyliśmy wrócić do miasta przed deszczem, ale potem i tak przzemokliśmy do suchej nitki kupując składniki kolacyjki na targu.

czwartek, 28 listopada 2013

28.11.2013 Luang Prabang, 

Dzień bez skuterka to dzień stracony, więc dzisiaj wynajmujemy dwa kółka i jedziemy podziwiać okolicę. Sam wybór skutera to też nie jest prosta sprawa, bo oprócz wymogów męża musi jeszcze spełniać moje dwa: koszyk z przodu i metalowa siatka przed kanapą, tak, żebyśmy mogli do niej przytroczyć nasz plecak (gumami, które zanabyliśmy w tym celu w Pakse i które fantastycznie się spisały). Mężowe wymogi prawie wykonalne, ale to przez moje, błache straciliśmy godzinę szukając odpowiedniego sprzętu na mieście. Okazało się, że wymontowali koszyki i tą kratkę ze skuterów na wynajem, bo turyści nie wiedzieli jak ich używać. Wkładali np aparaty fotograficzne do koszyka a tu nagle podjeżdżał ktoś, chwytał aparat i w nogi.  Przez to zamieszanie musieliśmy przeorganizować ustawienie na skuterze. Mąż woził dodatkowe kilogramy na klacie, bo jestem przekonana, że gdybym ja wzięła plecak to niechybnie by mnie przeważył i ściągnął ze skutera. Nie żebym takie piórko była, ale i tak siedziałam na kanapie tylko jednym półdupkiem a tu ciągle pod góre i ciągle wyboje ( bardzo tęsknimy za polskimi drogami, nawet tymi sprzed autostrad). I nie ma się co dziwić, że Azjatów to i czwórka dorosłych na skuter wsiądzie jak oni chudzi i dupki małe mają. Ruszyliśmy. Po drodze mijamy rowerzystów, myślę sobie, że też mają urlop, ale mnie nikt by nie przekonał, żeby robić kilometry po tak dużych górach w ramach relaksu!  Gdzie tu przyjemność? gdzie czas na zwiedzanie i delektowanie się nowym, obcym światem?  Dojechaliśmy całkiem sprawnie do wodospadu. Miał być piękny i był. Mieliśmy się kąpać i to też się udało a niektórzy nawet skakali na linie do wody... Kontunując wątek miłych spotkań z rodakami tym razem trafiliśmy na Jaśka Melę. Bardzo sympatyczny chłopak i... będzie jeździł po Azji przez 3 miesiące! (ja też tak chcę! wiem, wiem ciągle mi mało, ale co zrobić kiedy to prawda?) W drodze powrotnej przystanek na jedzonko w... no w jednym z tutejszych przydrożnych punktów. Pycha! Potem przerwa na zwiedzanie wioski, bo zauważyliśmy, że grupy zorganizowane się tam zatrzymują. Byłoby to stratą czasu, gdyby nie uśmiechy dzieciaków i oczywiście musieliśmy im dać trochę zarobić kupując wykonane przez nie (ta... jasne) branzoletki. Pokazowa wioska dla turystów nie jest warta uwagi. Za to za kolejne naście kilometrów zatrzymał nas widok innej wioski i uśmiechy dzieciaków, a dokładniej jednej rodzinki. Oddaliśmy ostatnią lalkę i kolejną porcję ciuszków. Aż trudno uwierzyć ile było radości. Zdąrzyliśmy przed zmrokiem! Czas na jedzenie i pogawędkę z sympatycznymi Szwedami i oglądanie nocnego targu.

środa, 27 listopada 2013

27.11.2013 Luang Prabang, za zimno... 23stC

Na dworcu jak zwykle czekały na nas wszystkich jumbo tuk-tuki, więc "już" po 45 minutach (bo może uda siė jeszcze kogoś wepchnąć) ruszyliśmy do centrum. Tam szybko obleciałyśmy z Matylką kilka guest house'ów i wybrałyśmy najlepszy za całe 100.000K za pokój (to jakieś 40zł) tyle, że dostępny od 11:30, więc już pół dnia nam minęło a do tego Pan Mąż poprosił o zmniejszenie tempa ;)  Dzisiaj chodzimy po mieście, bez konkretnego celu. Czekamy na to wrażenie "wow", o którym wszyscy nam mówili, ale jakoś nie możemy tego tutaj poczuć. Miasto owszem ładne, budynki w stylu kolonialnym, wszystko murowane i pięknie wykończone drewnem. Widać, że to zupełnie inny Laos od tego na południu. Bogatszy, bardziej krzykliwy, trochę czystszy, ale zalany morzem turystów. Chodząc po uliczkach mam wrażenie, że odwiedzających jest tu dużo więcej niż ludności lokalnej. I tutaj jak w całym Laosie prym wiodą Francuzi, w końcu to była ich kolonia. Odwiedzamy fantastyczny targ, na którym sprzedaje się dosłownie wszystko co człowiek może zjeść (nawet jeżeli nie jest tego świadom -patrz: pieczone szczury i świnki morskie). Nie wiedzieć kiedy robi się ciemno a my mamy za sobą niewiele więcej poza doznaniami kulinarnymi. Chociaż tutaj to nic dziwnego, bo na każdym kroku można kupić coś do jedzenia a jeżeli nie, to chociaż wejść na kogoś kto właśnie coś pałaszuje. Zazdroszczę im tego wspólnego biesiadowania. Widać, że to nie tylko rodzina siada na macie, ale wszyscy bliżsi i dalsi znajomi, którzy właśnie są w pobliżu. Siedzą wOkół kilku miseczek z czego większość to sosy i zioła, ale dobrze się bawią i dzielą wszystkim co mają.

wtorek, 26 listopada 2013

26.11.2013 Vientian, 28stC

Dojechaliśmy kole szóstej, super wypoczęci wskakujemy do jumbo tuk-tuka i śmigamy do centrum. Tu namierzamy biuro sprzedające bilety na nocny autobus do Luang Prabang i kupujemy dwa za 190.000K/os,  zostawiamy plecaki i idziemy kawałek dalej wypożyczyć rowery (10.000K/os). Krótka przerwa na śniadanko (10.000K/os) i jedziemy! Odwiedzamy punkty obowiązkowe i te mniej obowiązkowe jak plac zabaw a potem wygłodniali ruszmy na obiadek. Za 50.000K mamy rybę z dodatkami (chociaż o te ostatnie musiałam się upomnieć), za kolejne 50.000K biorę Matysi kaczkę (mąż już karci mnie wzrokiem, ale co tam), dobieram sałatkę, bo mam ciśnienie na warzywa. Ryba jest smaczna, sałatka zypełnie inna niż u nas, bo pomidory, ogórek, cebulka i sos majonezowy z sosem rybnym zalatuje rybą - ciekawe... Za to kaczka zwaliła nas z krzeseł. Dostaliśmy pół kaczki na co składała się: cała głowa, cała szyja, elementy korpusu, kuper i kawałek nogi a wszystko pewnie z dziesiąty raz odsmażane i bardziej przypominało chipsy niż cokolwiek innego. Mąż się zagotował, dziecko co chwila pytało, który kawałek może zjeść, ale po rozmowie z panią zabrano nam to cudo ze stołu i nie doliczono do rachunku.  O 20:30 ruszamy dalej kolejnym super wygodnym sypialnym autobusem, tyle, że teraz kierowca nie proponuje nam już zamiany miejsc na te z tyłu, szersze, tylko musimy się pomiėścić na normalnej dwójce. Do tego mamy pierwsze łóżkoza kierowcą, który odkręcił muzę na maksa i co chwila naciskał na kalkson. Dopiero nad ranem zaczęło to Matysi przeszkadzać, jak bajki sobie odpaliła ;) Dojechaliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem, ale nie mamy co narzekać, bo jak na jednego kierowcę i górzysty teren to dobrze, że to tylko taki problemik...

poniedziałek, 25 listopada 2013

25.11.2013 Champasak, 30stC

Plan na dzień dzisiejszy jest prosty. Przenosimy bagaże główne do przechowalni i z jednym plecakiem na skuterze jedziemy zwiedzić Champasak. Podobno piękne miejsce z kompleksem starszym, niż te w Angkor.  Sama podróż jest już niezwykle urokliwa, bo okolica prześliczna i w pewnym momencie Matysia zmusza do postoju, więc zjeżdżamy gdzieś w bok a tam szkoła. Dzieciaki wybiegają, żeby się z nami przywitać, ale jest ich zdecydowanie za dużo i speszona Matylka nie chce się bawić. Ruszamy dalej zatrzymując się co jakiś czas, żeby utrwalić widoczki.  Po dotarciu na miejsce kupujemy bileciki tylko na wejście, bo odcinek do świątyni mamy zamiar pokonać na nogach w końcu to tylko 1km. Żar leje się z nieba, wiatraczek na baterie wkręca się Matylce we włosy, i pewnie ze sto razy odpowiedzieliśmy na pytanie: daleko jeszcze? Sama świątynia w stylu tych w Angkor, ale dużo gorzej zachowana, a może chodzi o ilość ruin, których jest znacznie mniej i dlatego robią nieporównywalnie mniejsze wrażenie. Za to widok na całość z góry zapiera dech w piersiach!  Na górze spędziliśmy spooooro czasu popijając zieloną herbatkę i jedząc ciasteczka kokosowe. W drodze powrotnej przystanek na jedzenie a potem, już w Pakse targ. Przepiękny, kolorowy, tętniący życiem targ! Wracamy do hotelu, szybki prysznic (za dodatkową opłatą, bo przecież nie mieliśmy pokoju) i  o 20:30 ruszamy  nocnym autobusem do stolicy Laosu - Vientaine (170.000K/os) Musimy jeszcze dodać, że ostatnie chwile przed odjazdem spędziliśmy radośnie dyskutując po polsku z przesympatyczną parą z www.z2strony.pl  -  to dopiero jest przygoda!