środa, 27 listopada 2013
27.11.2013 Luang Prabang, za zimno... 23stC
Na dworcu jak zwykle czekały na nas wszystkich jumbo tuk-tuki, więc "już" po 45 minutach (bo może uda siė jeszcze kogoś wepchnąć) ruszyliśmy do centrum. Tam szybko obleciałyśmy z Matylką kilka guest house'ów i wybrałyśmy najlepszy za całe 100.000K za pokój (to jakieś 40zł) tyle, że dostępny od 11:30, więc już pół dnia nam minęło a do tego Pan Mąż poprosił o zmniejszenie tempa ;)
Dzisiaj chodzimy po mieście, bez konkretnego celu. Czekamy na to wrażenie "wow", o którym wszyscy nam mówili, ale jakoś nie możemy tego tutaj poczuć. Miasto owszem ładne, budynki w stylu kolonialnym, wszystko murowane i pięknie wykończone drewnem. Widać, że to zupełnie inny Laos od tego na południu. Bogatszy, bardziej krzykliwy, trochę czystszy, ale zalany morzem turystów. Chodząc po uliczkach mam wrażenie, że odwiedzających jest tu dużo więcej niż ludności lokalnej. I tutaj jak w całym Laosie prym wiodą Francuzi, w końcu to była ich kolonia.
Odwiedzamy fantastyczny targ, na którym sprzedaje się dosłownie wszystko co człowiek może zjeść (nawet jeżeli nie jest tego świadom -patrz: pieczone szczury i świnki morskie).
Nie wiedzieć kiedy robi się ciemno a my mamy za sobą niewiele więcej poza doznaniami kulinarnymi. Chociaż tutaj to nic dziwnego, bo na każdym kroku można kupić coś do jedzenia a jeżeli nie, to chociaż wejść na kogoś kto właśnie coś pałaszuje. Zazdroszczę im tego wspólnego biesiadowania. Widać, że to nie tylko rodzina siada na macie, ale wszyscy bliżsi i dalsi znajomi, którzy właśnie są w pobliżu. Siedzą wOkół kilku miseczek z czego większość to sosy i zioła, ale dobrze się bawią i dzielą wszystkim co mają.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz