czwartek, 28 listopada 2013

28.11.2013 Luang Prabang, 

Dzień bez skuterka to dzień stracony, więc dzisiaj wynajmujemy dwa kółka i jedziemy podziwiać okolicę. Sam wybór skutera to też nie jest prosta sprawa, bo oprócz wymogów męża musi jeszcze spełniać moje dwa: koszyk z przodu i metalowa siatka przed kanapą, tak, żebyśmy mogli do niej przytroczyć nasz plecak (gumami, które zanabyliśmy w tym celu w Pakse i które fantastycznie się spisały). Mężowe wymogi prawie wykonalne, ale to przez moje, błache straciliśmy godzinę szukając odpowiedniego sprzętu na mieście. Okazało się, że wymontowali koszyki i tą kratkę ze skuterów na wynajem, bo turyści nie wiedzieli jak ich używać. Wkładali np aparaty fotograficzne do koszyka a tu nagle podjeżdżał ktoś, chwytał aparat i w nogi.  Przez to zamieszanie musieliśmy przeorganizować ustawienie na skuterze. Mąż woził dodatkowe kilogramy na klacie, bo jestem przekonana, że gdybym ja wzięła plecak to niechybnie by mnie przeważył i ściągnął ze skutera. Nie żebym takie piórko była, ale i tak siedziałam na kanapie tylko jednym półdupkiem a tu ciągle pod góre i ciągle wyboje ( bardzo tęsknimy za polskimi drogami, nawet tymi sprzed autostrad). I nie ma się co dziwić, że Azjatów to i czwórka dorosłych na skuter wsiądzie jak oni chudzi i dupki małe mają. Ruszyliśmy. Po drodze mijamy rowerzystów, myślę sobie, że też mają urlop, ale mnie nikt by nie przekonał, żeby robić kilometry po tak dużych górach w ramach relaksu!  Gdzie tu przyjemność? gdzie czas na zwiedzanie i delektowanie się nowym, obcym światem?  Dojechaliśmy całkiem sprawnie do wodospadu. Miał być piękny i był. Mieliśmy się kąpać i to też się udało a niektórzy nawet skakali na linie do wody... Kontunując wątek miłych spotkań z rodakami tym razem trafiliśmy na Jaśka Melę. Bardzo sympatyczny chłopak i... będzie jeździł po Azji przez 3 miesiące! (ja też tak chcę! wiem, wiem ciągle mi mało, ale co zrobić kiedy to prawda?) W drodze powrotnej przystanek na jedzonko w... no w jednym z tutejszych przydrożnych punktów. Pycha! Potem przerwa na zwiedzanie wioski, bo zauważyliśmy, że grupy zorganizowane się tam zatrzymują. Byłoby to stratą czasu, gdyby nie uśmiechy dzieciaków i oczywiście musieliśmy im dać trochę zarobić kupując wykonane przez nie (ta... jasne) branzoletki. Pokazowa wioska dla turystów nie jest warta uwagi. Za to za kolejne naście kilometrów zatrzymał nas widok innej wioski i uśmiechy dzieciaków, a dokładniej jednej rodzinki. Oddaliśmy ostatnią lalkę i kolejną porcję ciuszków. Aż trudno uwierzyć ile było radości. Zdąrzyliśmy przed zmrokiem! Czas na jedzenie i pogawędkę z sympatycznymi Szwedami i oglądanie nocnego targu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz