poniedziałek, 2 grudnia 2013
02.12.2013 Vang Vieng - Nong Khai, 27stC
Jak już od wielu dni budzimy się przed siódmą, ale dzisiaj wiemy, że znowu musimy zagęszczać ruchy, bo o 9:30 jedziemy do Tajlandii.
Za jakieś 32zł (porównywanie ofert w biurach podróży daje efekty, bo oszczędzamy na konkretny posiłek ;) ) na głowę mamy jechać mini busem, ale na stacji okazuje się, że było tak wielu chętnych, że podstawili normalny autokar. Super! Jeden czy dwa przystanki na ciepłą bagietkę z tuńczykiem i majonezem (jedno z głównych dań w Laosie) i po 14 jesteśmy po Tajskiej stronie. Ku naszemu zaskoczeniu prjście graniczne to zwykłe cywilizowane przejście, wieje nudą i nikt nie bierze dodatkowej kasy za... nie wiem za co, ale chcąc odebrać paszport na wjeździe do Laosu musieliśmy dodatkowe parę groszy zostawić. Tutaj płacę tylko 45B za kartę umożliwiającą mi przejście po moście przyjaźni.
Wysiadka na dworcu autobusowym i tłum tuk-tuk'ów... Odczekaliśmy sprawdziliśmy ofertę hoteli i już wiedzieliśmy gdzie jechać. Szkoda, że nasi potencjalni kierowy nie mieli pojęcia o czym mówimy. Jak już wreszcie się zrozumieli to negocjacje utknęły na kasie. Godzina stracona, ale nie damy się jawnie robić w bambuko. 15zł za 2,5km tuk-tuka to rozbój w biały dzień. Taksiarz też chce stałą kasę i nie pojedzie z taximetr'em. To nie, foch! Idziemy. Kilometr z ciężkim plecakiem w upał to sporo, ale wreszcie sie ktoś zatrzymuje i za 80B wiezie nas do naszego hotelu. Ups... wróć, wiezie nas mniej więcej tam, bo tylko jedno słowo w nazwie się zgadza: "resort". Dobra, i tak już jesteśmy zmęczeni, więc mogę sprawdzić ofertę. Hurra! Za 60zł dostaliśmy śliczny pokój z super czystą pościelą, internetem, tv, ac i do tego basen. Dziecko oszalało i przez 15 minut była najlepszą z mam! I nawet "szefem" zostałam, tylko mam nie mówić tacie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz