niedziela, 1 grudnia 2013
01.12.2013 Vang Vieng
Cały dzień jeździmy na skuterze (to może za dużo powiedziane, bo małż nazywa tą maszynę słowami, których nie mogę przytoczyć... Dość powiedzieć, że tylko ja mogę otworzyć kanapę, bo trzeba wiedzieć jak włożyć palec do dziury po zamku a wierzcie mi, że to najmniejszy z naszych problemów a i tak wybraliśmy "najlepszego sprzęta"). Płacimy 40.000 za "day time", więc to najtańszy nasz skuterek tutaj. Jedziemy zwiedzać okolice! W planach jaskinia i jeziorko i kolejny wodospad.
Nie ma co opisywać uroku tych miejsc, bo zdjęcia to lepiej oddadzą powiem tylko, że faktycznie okolica Vang Vieng przypomina krajobraz z zatoki Ha Long w Wietnamie i jest piękna!
Dziś jest niedziela, więc oprócz nas nad jeziorkiem jest też spora grupa mieszkańców Vang Vieng. Przyjeżdżają tutaj z matami do siedzenia, garnkami do grilowania i skrzynkami piwka. Jest dużo śmiechu i zabawy, szczególnie przy skakaniu z drzewa do wody. My tym razem spasowaliśmy, bo woda zimna i trudno ocenić jak wygląda dno. Wystarczy, że wspieliśmy się na bardzo strome zbocze zobaczyć jaskinię. I znowu na skuter i na drugą stronę miasta, drogą, którą mój mąż bardzo brzydko nazywał jedziemy oglądać wodospad. Sam wodospad ładny, ale widzieliśmy już ładniejsze, za to dżungla wokół zrobiła na nas ogromne wrażenie. Nieopatrznie powiedziałam Matylce, że mogą tu być węże... Czas wracać do miasta bo i kropić zaczyna.
Pod koniec drogi mąż mówi na naszego chińczyka (skuter) "Kocur". Chyba sprzęcior awansował ;)
Wracając przejeżdżamy obok wielkiego placu, na którym rozłożone są maty a na nich tace z sosami i dodatkami. Wystarczy zamówić sobie szaszłyczki i można szamać oczywiście z dodatkiem ziół. To co jest oferowane na patyczkach jako szaszłyczki to osobna historia. Wybraliśmy wieprzowinę, ale to nie była żadna znana mi część wieprzowiny. Coś jak chrząztki, skórki i tłuszcz. Próbowaliśmy to żuć, ale oprócz fantastcznego aromatu trawy cytrynowej nic to nie dało. Wszystkie nasze kawalątka ucieszyły pieska, który od tej chwili nas pilnował. Już mieliśmy się zbierać, kiedy podjechała Toyota Hilux. Kilka osób, wszyscy do nas machają i pozdrawiają a za chwilę zapraszają, abyśmy się przysiedli. Bardzo chętnie! Za szaszłyczki dziękujemy, ale pestki dyni pyszne. Przybiega córka jednej z kobiet z kawałkiem małego pieczonego kraba w ręku. Mama zabiera jej ten kawałek i wciska mi do ręki (po drodze wyłamując sobie jeszcze ostatnią kończynę), żebym spróbowała. Yyyy.. dobrze, chociaż źle się czuję odbierając dziecku smakołyk od ust. Nie mogę powiedzieć, pyszne było, tylko to chrupanie pancerzyka trochę dziwne... Atmosfera przy "stole" kapitalna! Wszyscy się śmieją, ci starsi pewnie już kilka piwek przyjęli, ale obok stoi skrzynka i gospodyni co chwila wyciąga kolejną butelkę. Nalewa do szklanki z lodem pysznego Lao beer i częstuje mnie. Oki, grzecznie biorę i sączę powoli do czasu, aż kobita mnie popędza, bo spowalniam kolejkę. Okazuje się że szklaneczka jest przechodnia i kolejni czekają na orzeźwiający napój. Teraz szklanka robi już bardzo szybkie kółeczka. Pytają o Matylkę, ile lat i czy jedynaczka i takie tam. Oczywiście ani słowa po angielsku, więc to rozmowa na migi. Niby powinna być cicha, ale jest głośno i wesoło. Gospodyni czesze Matylkę (bolało mnie trochę mamusiu, ale nic nie mówiłam, żeby pani smutno nie było...), nad nami leci balon na gorące powietrze, jest magicznie. Musimy jednak podziękować za dalszą zabawę bo już tych szklaneczek miałam w ręku za dużo...
Fantastyczny dzień!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz