Dalszy plan zakładał peregrynacje po Kyoto, więc musieliśmy dojechać jakieś 15 min pociągiem, bo nasz hotel to już mooocno na obrzeżach jest.
Na dworcu centralnym, żeby sobie życie ułatwić kupiliśmy passy jednodniowe na autobusy na kolejne dwa dni. Super wygodna i ekonomiczna forma płacenia za bilet!
Dworzec w Kyoto:
Pojechaliśmy do świątyni Kiyomizudera.
Tam zaczepiło nas trzech studentów, którzy chcieli poćwiczyć angielski
opowiadając nam o tym kompleksie. Bardzo byliśmy zadowoleni z tego
spotkania, bo oprócz dat ( których nie zapamiętaliśmy) dowiedzieliśmy
się wielu ciekawych rzeczy nt obrzędów religijnych i życia codziennego.
Rozbawiła mnie scenka przed jednym stanowiskiem modlitewnym: dłuuuga
kolejka, wszyscy grzecznie stoją, a kiedy przychodzi ich kolej mogą
podejść do jednej z kadzi aby się obmyć. Założenie jest takie, że aby
życzenie się zrealizowało trzeba skorzystać z wody "urody" lub "kariery"
lub " zdrowia". Zastanawiam się jak by to wyglądało w Polsce... Tutaj
kadź z "urodą" była oblegana a "zdrowie" świeciło pustkami (no, chyba,
że przyszła jakaś staruszka). Męska część wybierała "karierę". Teraz
sobie pomyślałam, że w Polsce pewnie ktoś by znalazł obejście na
korzystanie ze wszystkich trzech źródeł ;)
Dziewczęta w drodze po lepszą przyszłość a dokładniej szukając królewicza...
Pożegnaliśmy się ze studentami i poszliśmy oglądać Srebrny Pawilon. Jest to budynek w kolorze ciemnego drewna, który miał zostać pokryty srebrem, ale shogun zmarł zanim to się stało. Nie dorównał więc swojemu dziadkowi, który stworzył Złoty Pawilon. Ja ciągle mam wątpliwości, który z tych budynków jest ładniejszy i chyba jednak bardziej mi się ten drewniany podoba. Do tego ogród, który go otacza robi ogromne wrażenie! Tam też gwiazda miała dłuższą sesję fotograficzną (za którą zresztą ktoś jej dał na koniec słodyczko) i tam też było o aligatorach... Matylka zna podstawowe słowa po japońsku, ale nie wszystkie wymawia idealnie. Zamiast "arigato" mówi "aligator" i nikomu to nie przeszkadza, nas za to bawi. Dopiero tutaj wyjaśnialiśmy, zachwyconej Matylką Japonce, co to jest aligator i śmiała się do łez.
Kolejny punkt obowiązkowy w Kyoto to oczywiście Złoty Pawilon. W sumie
świeża budowla, bo oryginał nietety spłonął w latach pięćdziesiątych.
Maszerujemy tam i po drodze pstrykamy fotki wszystkiego co się da a
przede wszystkim kimon. Matylka wpadła na pomysł, że robimy wyścigi
której z nas uda się zrobić więcej zdjęć paniom w kimonach. Już jakiś
czas to trwa i... dobrze go wykorzystuję przygotowując się na totalną
porażkę. Matylka jak tylko zauważy kimono bierze swój aparat do ręki i
leci. Mówi: "konichiwa" i kadruje mocno zaskoczoną a po chwili jeszcze
mocniej roześmianą Japonkę (a czasami Koreankę, ale kto by w to wnikał).
Na koniec pada: "aligator" i wraca do mnie dumna i szczęśliwa.
Można by
pomyśleć, że trzy atrakcje to mało jak na jeden dzień, ale niestety
dochodzi piąta i wszystko się zamyka, więc i my obieramy kurs na nasz
hotel.
Dzisiaj podobnie jak wczoraj idziemy do hipermarketu, który mamy obok.
Szaleństwo na spożywce, bo wieczorem przeceniają towar, którego nie
udało się sprzedać, a który leżeć nie może tym więc sposobem zamiast
prawie 2000¥ płacimy za zestaw sushi 800¥. Kupujemy też parę innych
ciekawostek kulinarnych z krewetkami w cieście (pyszne!) za równowartość
12zł!
I namierzyliśmy też sklep ze wszystkim po 105¥. Fanki scrapbookingu by
tu oszalały! Ja zgubiłam się w alejkach z pojemnikami i sorterami i
papilotkami itp, itd. Dlaczego tego nie ma u nas? Albo raczej: jak to
dobrze, że tego nie ma u nas!
Tryliardy pojemnikó:
Kolację odgrzewam w hotelowej mikrofali i smakuje wybornie! Serio! Nawet
sałatka z ośmiornicą podgrzaną w mikro jest obłędna! Strach pomyśleć
jak to musi smakować sekundę po przyrządzeniu. Czas spać. Znowu jest już
jutro...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz