Decyzja podjęta - jedziemy do Santa Clara obawiając się, że wyjazd na nawet bliższe południe może na dłuższą metę być problematyczny. Pakujemy bambetle i smigamy na przystanek autobusowy. Wymieniamy bilet z
biura podrozy na bilet autobusowy. Kasia i Ania robia to samo. Czekamy
na Franklina, naszego znajomego Londyńczyka, a którym ostatnio nasza Polska grupa się prowadzała. Kontakt z Franklinem gwarantuje przeżycie interesujących i mocno zaskakujących chwil.
Dzisiaj akurat odjazd autobusu był opóźniony bo nasz przyjaciel miał problem z biletem. Okazało się, że dzień wcześniej postawił na bilecie szklankę z zimną wodą. Woda się skropliła i kiedy chciał podnieść bilet róg druczka się oderwał. Przezorny Franklin zachował jednak również ten mały fragmencik i dzisiaj przez godzinę próbował wytłumaczyć sytuację kierownikowi zajezdni. Zupełnie nie rozumiał argumentacji kierownika a nam Polakom, przypomniały się minione czasy, gdzie nie zawsze wygrywała logika... Żeby nie było - kartka papieru była uszkodzona, ale oderwany kawałeczek nie zawierał ani jednej literki... Dla kierownika był to już zwykły świstek i musiał dzwonić do centrali pytać, czy może zrealizować taki zniszczony bilet. Ostatecznie się udało i ruszyliśmy w drogę.
Po drodze widzimy jakich spustoszeń dokonał huragan a przecież jesteśmy w centrum wyspy...
Na miejscu, w Santa Clara okazuje się, że powoli wolne łóżka zaczynają być problemem, bo wielu turystów ucieka z południa. Ostatecznie dostaliśmy całkiem przyjemny pokoik
i umówiliśmy się na wieczór z naszą ekipką. Siedzieliśmy na rynku z zazdrością patrząc jak Kubańczycy potrafią się bawić:
tak wyglądała nasza casa:
a tak interesujące są programy w telewizji:
Postanowiliśmy, że na drugi dzień jedziemy z Franklinem do Havany. Dziewczyny jadą wypoczywać i zwiedzać Camaguey.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz