Wcześniej jednak musilismy coś wszamać i padło na bułę z jajem:
i dalej grzecznie czekaliśmy na nasza ciuchcię podziwiając widoki
wagon barowy w naszej kolejce:
i nabieranie wody dosłownie i w prznośni, bo niestety zaczęło też padać:
Dojechaliśmy na plantację:
Rodzice weszli na wieżę a Ania pilnowała Matylki:
Maszynista pozwolił nam wejść do lokomotywy:
Jeszcze kawałek drogi i zatrzymujemy się na posiłek w sympatyczniej hacjendzie.
W menu dzisiaj kurczak:
dziwne uczucie jeść kurczaka i obserwać jak jego koledzy drepczą po "restauracji". Co więcej wydaje mi się, że na dwóch powyższych zdjęciach jest jeden i ten sam ;) Pyyyyszny!
Wracamy do Trinidadu
i nasz ulubiony bar, gdzie dziecko zamawiało sobie samo "mojito sin alco" :)
Nadszedł też dzień, żeby zaopatrzyć się w cygara. Małż testował i testował i testował...
a na koniec i tek wymienił dwa pudełka, bo nie były wystarczająco dobrej jakości (cygara oczywiście a nie pudełka)
Zamieszanie coraz większe z dalszym etapem podróży, bo postanowiliśmy jechać na południe i zwiedzić najstarsze miasto na wyspie - Santiago de Cuba a tu mówią nam, że nie ma pewności, czy będa miejsca w autobusie potem dowiadujemy się, że jest pewność, że żaden autobus tam nie pojedzie, bo huragan Sandy wywołał spustoszenie. Drogi sa nieprzejezdne, brak prądu i co najgorsze zginęli ludzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz