sobota, 5 listopada 2011

Tissamaharama 04.11.2011, 30st C

Wstalismy wczesnie rano i o 7:30 bylismy juz na stacji autobusowej. Male zakupki przegryzek na sniadanko (2 usd za kilka pierozkow, placuszkow, bulke i cos tam jeszcze) i jedziemy do Tissa (3 bilety za 3,6usd). Muzyka dudni jak szalona, szalony kierowca prowadzi jak na haju i tylko nam, siedzacym na pierwszych siedzeniach jakos sie to szalenstwo nie udziela, chociaz adrenalina skacze. Przez pierwsza godzine pewnie co 10 sekund zastanawiamy sie czy wyjdziemy z tego calo, ale potem emocje opadaja, jazda na krawedzi powszednieje i podsypiamy. Na kazdym ostrzejszym zakrecie zsuwamy sie z siedzenia, wiec nie ma mowy o prawdziwym snie. (Przez chwile mialam nawet ambitny plan policzyc ile przepisow mozna zlamac w ciagu minuty jazdy, ale sobie odpuscilam, bo nie licze wystarczajaco szybko.)
Po trzech godzinach jestesmy na miejscu. Wysiadamy z autobusu i znowu mamy to wrazenie, ze wyladowalismy na obcej planecie i od poczatku trzeba wszystko organizowac. Niestety tak wlasnie jest. Kazde nieznane miejsce odrobinke przeraza, zachwyca i meczy, ale jak juz wiemy gdzie spimy to cala reszta staje sie przyjemnoscia. 
No wiec wysiedlismy i szybko ktos nas zauwazyl (jedyni biali na petli autobusowej) oferujac pokoj w domu oddalonym o 100m. Tym razem sie zgadzalo, co wiecej pokoj wyjatkowo czysty (jak na tutejsze standardy) i ciepla woda i czysta posciel a wszystko za jedyne 10usd!
Zapytalam jeszcze wlasciciela, czy aby nie ma tu dzieci odpowiedzial, ze owszem ma wnuka 10l i wnuczke 14l, powiedzialam szkoda, bo Matylka potrzebuje rowiesnikow do zabawy. Poszlismy sie przemyc a po wyjsciu z pokoju oczy wyszly mi z orbit, bo przed domem stala dwojka maluchow  wzrostu Matylki. Przerazone smyki nie wiedzialy co sie dzieje (ja w sumie tez nie) a tu pan wlasciciel stojac frontem do klienta zorganizowal Mlodej towarzyszy zabaw. Poszedl do sasiadow i pozyczyl dzieci na troche. Nie bylo zabawy bylo spiecie i przerazenie, wiec szybko to zakonczylismy idac cos zjesc.


Od tych uśmiechniętych panow kupilismy domowej roboty jogurcik. Pychota a opakowanie bije te "danonkowe" na glowe ;)





Po powrocie czekal juz na nas jeep. Ustalilismy z naszym gospodarzem, ze za 100usd zorganizuje nam safari (w cenie, auto, kierowca, przewodnik, lornetka, picie i 6 godzin do dyspozycji). W ostatniej chwili pojawil sie tez jakis Amerykanin i dzieki temu pokoj mielismy juz w cenie safari. 
Samo zwiedzanie parku Yala bardzo nam sie podobalo. Mielismy swietnego kierowce, ktoremu zalezalo, zeby wypatrzec zwierza. Koniec koncow widzielismy chyba wszystko, co tam zyje. Byly bawoly, pawie, dzikie swinie, sarny, krokodyle, slonie, mnostwo ptakow, jaszczurki i na koniec lamparta. Matylka chciala jeszcze szukac zyrafy, ale to juz w czasie innej podrozy... Najwieksze wrazenie zrobil na nas slon, ktory stal na szczycie ogromnej skaly. Problemem bylo go tam wypatrzyc, bo zlewal sie ze skala i wygladal jak jeden z glazow.













Wieczorkiem poszlismy jeszcze cos przekasic i wydalismy 4,5usd na trzy dania i dwa napoje. 
Ps.
Tym razem nie pisze za duzo o jedzeniu, bo poki co jest ok, ale bez fajerwerkow. Jezeli tutejsza kuchnie mam do czegos porownac to zdecydowanie przypomina najbardziej ta z poludnia Indii, a dokladniej z Kerali. W tych tanich knajpkach, w ktorych jadamy, serwuja curry a do tego ryz i malutkie papadamsy. Wszystko jest zimne, bo pewnie przygotowywane rano i caly dzien czeka na klienta. A do tego sosy maja konsystencje wody, nie ma mowy o tych sycacych, gestych curry. Jest ostro ( na tyle, ze Mati sie buntuje), ale my i tak czesto dosypujemy chilli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz