Budzik podobno wył jak szalony, nie wiem, nie słyszałam i pewnie gdyby nie nalegania córy to nieprędko bym sie podniosła. Szczęsliwie się udało i nawet godzina nie minęła jak wcinaliśmu śniadanko. Poszliśmy do knajpki obok i zamówiliśmy dwa zestawy: ryż, miso, warzywa marynowane, jajo a u mnie jeszcze łosoś. Zapłaciliśmy 610¥. Powinniśmy mniej, bo nasze jaja nie zostały skonsumowane ;) W skrytości ducha liczyłam, że dostaniemy je sadzone, albo chociaż lekko ścięte a tu zonk! Takie surowe jajo należy samemu sobie rozbić i wymieszać z ryżem. Hmmm gdyby chociaż ten ryż był gorący... Czas uciekał, więc szybko złapaliśmy nasz autobus (za przejazd placi sie u kierowcy) i podjechaliśmy parę przystanków do stacji metra; zakup biletów (wystarczy raz spróbować i wszystko jest jasne) i po kilku minutach jesteśmy pod Disneylandem. Bez problemu zapłaciłam kartą za wcześniejszą rezerwację i podekscytowana ruszyłam na spotkanie z Myszką Micky.
Po paru krokach u córy włączyła sie syrena! Płakała, bo ją kolanko bolało. Hmmm, tego nie było w moim planie! Początkowo myśleliśmy nawet, że córa robi nas w balona, bo nie chce chodzić na piechotę, ale niestety kuśtykała przez cały dzień. Wynajęliśmy wózek, bo w takiej sytuacji nawet najlepszy tata by się poddał. Jutro bierzemy swój, licząc na to że jej minie. Co do samego parku, to bardzo nam się podobał. Aranżacja, utrzymanie, oznaczenia, jakość sprzętów - wszystko zyskuje bardzo wysokie noty. Niestety czas oczekiwania na uczestnictwo w poszczególnych atrakcjach zniechęca. O 18 mieliśmy dosyć, bo o ile 50min oczekiwania można jakoś przetrwać o tyle 120, czy 190 to już przegięcie. Słońce ostro świeci, w kolejce się stoi a nie siedzi i można mieć pewność, że smyk zawoła do łazienki w najmniej odpowiednim momencie... I to nie raz, czy dwa... Mali (i nie tylko) Japończycy są niedoścignionym wzorem jeżeli chodzi o stanie w kolejkach. Idealnie, równiutko jak pod linijkę w metrze, czy na przystanku autobusowym. Od pierwszych minut na lotnisku widzimy jak tworzą się szyki i po pierwszej "reprymendzie" jaką dostaliśmy właśnie tam wiemy, że nie wolno zaburzać ustawienia kolejki. Możecie mi tylko wierzyć na słowo, że dużo kosztowało mnie przedzieranie sie przez tłumek w tę i z powrotem... Z ciekawostek, to zszokowało mnie, kiedy wsiadając do łódki za facetem z dwójką dzieci odważyłam się usiąść przy nim ( siadaliśmy dwójkami) ten zastygł a ja nie wiedziałam dlaczego. Dopiero po chwili podeszła do mnie jakaś kobieta i w sumie prawie za rękę wyciągnęła na ławeczkę, która była tylko dla mnie. Dziwne. Ja pomyślałam, że powinno się wykorzystać każde wolne miejsce, żeby jak najwięcej osób mogło sie zabrać a tutaj ważniejsze niż czas stracony w kolejce są pewne zasady. Starałam się bardzo nie denerwować patrząc jak na ławeczce zaprojektowanej dla czterech osób siada tylko jedna. Nikt się temu nie dziwi i nie próbuje optymalizować a ty stój człowiecze skoro masz wolne i zachciało Ci się bawić. Po 7 godzinach wyszliśmy zmęczeni okrutnie! O mało nie przespaliśmy przystanku, parę kroków i bar sushi. Tylko sekundę trwało budzenie Matysi, a jak się wgramoliła na swój taboret to się dopiero zaczęło... Najpierw wasabi za ostre, aż sam sushi master do nas podszedł zapytać czy dla niej robić bez. Oczywiście okropna matka w imieniu córki grzecznie odrzuciła taki pomysł. A potem bylo juz tylko "mamusiu jakie pyszne!", "mamusiu, gdzie moje łososiowe?" "zaraz przyjadą", "mamusiu, nie jadą!", "mamusiu, a skąd pan kucharz wie, że ja najbardziej lubię z łososiem?" "kochanie znikają w takim tempie, że nawet ślepiec by zauważył"... Pierwsze nasze sushi tutaj bardzo dobre, ale nie doskonałe. Brakowało mi tej japońskiej precyzji wykonania. Może za 2000¥ za kilkanaście talerzyków tak właśnie jest? Jeszcze to sprawdzimy ;) Prawie pierwsza! Kiedy ja się wyśpię? Jakiś urlop by się przydał ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz