czwartek, 22 września 2011

09.09.2011 ostatni dzień w Pekinie

Dziś nocnym pociągiem wracamy do Shanghaju. Mamy więc trochę czasu na spakowanie się i spacer po mieście. Bagaże zostawiamy w hotelu a sami idziemy poszwędać się po hutongach. Miło popatrzeć na budyneczki wzdłuż głównej ulicy, ale szybko się one nudzą, bo dziś w każdym z nich jest sklep. Odbiliśmy i chodziliśmy uliczkami, gdzie normalnie toczy się życie. Nie są to obrazki znane z chińskich filmów (czy raczej baśni). Na dzień dzisiejszy większość z tych domów jest przebudowana, i tylko drobne szczegóły architektoniczne świadczą o tym jak mogło to wyglądać kiedyś. Jest też sporo plomb z lat 70-80 (koszmarki) i niestety gruzowiska. Przechodzimy obok kolejnej szkoły. Przed każdą z nich grzecznie czekają rodzice (na stojąco albo w kucki ;) ) w środku stoi ochroniarz. Matyśka słysząc dziecięce głosy najchętniej weszłaby do środka, ale jakoś nie mamy odwagi. Zaglądaliśmy za to do środka każdego domu, jeżeli tylko otwarte były drzwi. Te zewnętrzne prowadziły zazwyczaj na podwórko lub do sieni, dopiero kolejne były wejściem do mieszkania. Trochę byliśmy zszokowani tym, że każde podwórko czy sień były tak... zagracone, brudne. Brak miejsca do życia to jedno, ale mieliśmy wrażenie, ze im się zwyczajnie nie chce zadbać o powierzchnię, którą dysponują. Wiele osób wykorzystuje każdy centymetr tworząc mikro ogródki, takie skupiska doniczek zamknięte w metalowej klatce. Nie widzieliśmy jednak ani jednej sieni, która byłaby w miarę zagospodarowana. Wiem, ciemna klitka to nie jest idealne miejsce do rozwoju roślin, ale przecież może być wizytówką domu, miłym wstępem.



Po drodze spotkaliśmy panią, która robiła ozdoby z karmelu. Coś nas podkusiło i kupiliśmy Matylce jedną. Zaczęła ją jeść i wtedy na naszej drodze stanął jakiś żul, który gestykulując próbował nam coś wytłumaczyć. Wreszcie do nas dotarło, że mamy zabrać dziecku słodyczko, bo tylko zaszkodzić jej może. Przeszło mi to przez myśl kiedy patrzyłam jak pani wdmuchuje powietrze do tego koguciaka, ale dopiero reakcja tego pana mnie obudziła. Wytłumaczyłam Młodej co i jak i nie było problemu z wyrzuceniem.


Na wyjściu trafiliśmy też na fantastyczną jadłodajnie.
Cały czas bawią mnie reakcje sprzedawców/kucharzy, którzy patrząc jak pakujemy się do środka są totalnie zdziwieni. Ich wzrok wyraźnie pyta, czy widzimy jak wygląda to miejsce? czy jesteśmy pewni, że chcemy tu jeść?  Ojjj tak! Nie rozczarowaliśmy się. Dwa koszyki z pysznymi pierożkami i zupa kosztowały nas 16Rmb. A skoro juz jestem przy koszykach to czy wspominałam już, że w ramach kupowania pamiątek zanabyłam taki bambusowy parownik (a nawet dwa, bo stawia się to jedno na drugim)?  No więc kupiłam. Do tego dwa wałki 50 i 65cm długości, bo ich u nas namierzyć nie mogłam. I jeszcze wykrawaczki. No, czyli takie typowe wakacyjne zakupy ;)
Kolejny etap powinnam przemilczeć, bo to przecież nic ciekawego. Taki sklep z jedwabnymi ciuchami najlepszych marek... zatraciłam się. Pomogły mi w tym ceny pięknie wywieszone nad każdym wieszakiem.
Potem jeszcze kilka sklepików. W większości sprzedawcy podawali nam prawdziwe ceny, chociaż było też sporo miejsc kiedy mnożyli przez dwa, trzy czy ileś tam. Trochę nas bawiło, kiedy widzieliśmy zachodzące w mózgu takiego sprzedawcy procesy myślowe. No musiał mieć chwilę na przemnożenie... Inna rzecz, że czasami z tego rachunku wychodziły jakieś absurdalne kwoty. Jeżeli jednak masz żółtą skórę i skośne oczy to za koszulkę bardzo dobrej jakości (znanej firmy, chociaż to nie zawsze idzie w parze ;) )  płacisz jakieś 15Rmb. Oczywiście nie mówię tu o sklepach przez duże S, czy też o normalnych sklepach, ale raczej o miejscach, gdzie trafiają "odrzuty" z produkcji.
Przyszedł czas na obiad - ostatni dzień w Pekinie i ostatnia kaczka po pekińsku. Już nawet nic nie mówiłam, kiedy Matylka łyżką zaczęła wyjadać sos śliwkowy. A co tam! ostatni raz w czasie tego pobytu.



Odebraliśmy bagaże z hotelu i chcieliśmy zamówić taksówkę, ale okazało się, że możemy to zrobić o ile jedziemy na lotnisko. W innym wypadku musimy wyjść na ulicę i jakąś sobie zawołać. To właśnie zrobiliśmy, czy raczej próbowaliśmy zrobić, bo nikt nie chciał się zatrzymać. Kiedy wreszcie ktoś przystanął i usłyszał, że chcemy na dworzec machał tylko ręką i jechał dalej. Robiło się późno, emocje rosły... W pewnym momencie zatrzymał się prywatny samochód i kierowca zapytał dokąd chcemy jechać. Ustaliliśmy kwotę na 40Rmb i wsiedliśmy, ale powiem szczerze, że "odrobinę" się denerwowałam, bo jednak obce miasto, ciemno, małe dziecko, nie wiem, czy jedziemy w dobrym kierunku. Jak tylko zobaczyłam dworzec kamień spadł mi z serca. Jeszcze tylko pokonać bramki, prześwietlenie i już jesteśmy w poczekalni - nasz pociąg podstawiony, więc jedziemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz